Kultura w Poznaniu

Muzyka

opublikowano:

Martwa królowa wśród zwiędłych róż

Warszawski duet Lilly Hates Roses postawił przed sobą nie lada wyzwanie. W końcu nie jest łatwo wykonać najwspanialsze utwory legendarnego zespołu na tyle dobrze, by nie usłyszeć później zarzutów o ich profanację. Czy Clark i Lilly "gryzą" Morrisseya i Marra? Odpowiedź przyniesie ich koncert w klubie Pod Minogą.

. - grafika artykułu
Lilly Hates Roses, fot. materiały prasowe

Muszę przyznać, że jak do tej pory zarówno do "Something to happen", jak i późniejszego "Mokotowa" stosunek miałem raczej ambiwalentny. Debiutancki album Lilly Hates Roses podsumowały mieszane uczucia, a ubiegłoroczna płyta umocniła niejasne wrażenia. Pomyślałem: indie folk "na chwilę", zupełnie jak indie electropop The Dumplings albo indie chillout projektu XXANAXX. Dziś problem z indie polega chyba na tym, że wyziera on spod łóżka i wyskakuje z lodówki niczym Robert Lewandowski. Jest go stanowczo za dużo, a nadmiar z reguły przytępia zmysły. Dlatego zdając sobie sprawę, iż każdy z wyżej wymienionych zespołów pisze nawet fajne piosenki, to jednocześnie wiem o tym, że na ich prawdziwą weryfikację przyjdzie czas dopiero za kilka lat.

Przynajmniej na jakiś czas Lilly Hates Roses zarzucają promocję twórczości własnej i wyruszają w specjalną trasę koncertową, na której będą mierzyć się z przełomowym albumem "The queen is dead" brytyjskiego The Smiths z 1986 roku. Początkowo pomyślałem, że w przypadku duetu o ledwie trzyletnim stażu to brawura zahaczająca o głupotę, która przysporzy tak im, jak i nam (w tym zagorzałym fanom grupy) więcej szkody niż pożytku. Pogląd zrewidowałem w momencie szybkiego przypomnienia sobie może jeszcze skromnego dorobku LHR, jednak po uważnym wsłuchaniu się, potwierdzającego sens takiego przedsięwzięcia.

Mierzenie się z legendą "nowej fali" jest w przypadku duetu o tyle uzasadnione, że co by o nim nie powiedzieć, trzeba przyznać, że ich muzyka zdradza tak naprawdę bardzo podobną wrażliwość. Są w niej podobnie chwytliwe melodie, wyspiarski sznyt, popowy charakter i alternatywne zacięcie. Kamil "Clark" Durski i Katarzyna "Lilly" Golomska przyznają zresztą, że kultowa płyta Morrisseya i Johnny'ego Marra była jedną z tych, które najbardziej konstytuowały brzmienie choćby ich pierwszych utworów, a wzięcie jej na warsztat to nieśmiały hołd długoletnim idolom. Tribute, który mają już za sobą zarówno The Stone Roses, Gene i Radiohead, jak i Blur, Oasis czy The Libertines.

Można więc mieć nadzieję, że takie przeboje jak "There is a light that never goes out", "The boy with the thorn in his side" czy "I know it's over" zostaną przez nich podane na tyle ciekawie, by móc spojrzeć na nie w zupełnie nowy sposób. To może się udać, o ile odważą się ściągnąć je z pomnika, zapomną o fakcie, że dla NME to drugi najlepszy brytyjski album w historii, a dla "Rolling Stone" to jeden z pięciuset albumów wszech czasów. O ile nie podejdą do rzeczy z nabożnym szacunkiem, nie popadną w beznamiętne, niepomysłowe odtwórstwo. Wydaje się, że Lilly Hates Roses mają uprawnienia do tego, by nowe aranżacje starych szlagierów The Smiths nie były tylko laurką. Czy rzeczywiście nią nie będą? O tym będziemy mogli przekonać się w piątkowy wieczór.

Sebastian Gabryel

  • Lilly Hates Roses gra The Smiths
  • Pod Minogą (ul. Nowowiejskiego 8)
  • 4.11, g. 20
  • bilety: 20 zł (w przedsprzedaży), 30 zł (w dniu koncertu)