Dzisiejsi pieśniarze nie mają łatwego życia. Nie trzeba zbyt wnikliwie śledzić singer i songwriterskiej sceny, by zdać sobie sprawę jak wielka konkurencja na niej panuje. Zauważalne jest to zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i Europie, gdzie kolejni naśladowcy Boba Dylana, Toma Waitsa czy Elliotta Smitha robią co mogą, by choć na chwilę wypłynąć na powierzchnię, mieć swoje pięć minut. Obecnie to chyba jeszcze trudniejsze niż w latach dziewięćdziesiątych. Nie ma co się oszukiwać, że dziś to nie rock, ale jak to ostatnio powiedział Gene Simmons z Kiss, "show z kolorowymi światełkami" jest priorytetem przemysłu muzycznego. Obserwując go, nasuwa się smutny wniosek, że w oczach niewymagającej gawiedzi muzyka folk, a nawet indie, to archaizm na miarę grunge'u.
Małymi krokami przez wielki świat
Dlaczego o tym wspominam akurat w kontekście Joakima Hanssona? Przede wszystkim dlatego, że choć jego twórczość to wartościowa rzecz, to jak na razie młody Szwed nie zdobył takiego poklasku, na jaki niewątpliwie zasługuje. Nie tłumaczy tego fakt, że albumem zadebiutował dopiero kilka miesięcy temu. W końcu już na długo przed wydaniem "1st time on planet earth" zagrał ponad sto koncertów. Tym bardziej smutno patrzeć na tych niewiele ponad siedmiuset obserwatorów na jego facebookowym profilu, mając jeszcze w pamięci melodię ostatniego z zawartych na płycie utworów pt. "Oregon coast". Pozostaje liczyć, że wielomiesięczna trasa koncertowa najpierw przez Polskę, a później przez Czechy, Niemcy i Wielką Brytanię, pozwoli artyście dotrzeć do nieco szerszej publiczności.
Z dziadkowej fonoteki
Można mu tego szczerze życzyć już po pierwszym przesłuchaniu jego albumu, pełnego melancholijnych, choć wyjątkowo niebanalnych brzmień. Z pewnością większość zawartego na nim przesłania bierze swoje początki z rodzinnej sytuacji Hanssona. Jak sam podkreśla, największy wpływ miał na niego ukochany dziadek Kjell, który podsuwał młodemu Joakimowi pamiętne krążki Hanka Williamsa, Carter Family, Dolly Parton czy wreszcie legendarnego Johnny'ego Casha. Wychowywał się w rodzinie dysfunkcyjnej, o której chyba nie lubi wiele mówić, jednak nie ma wątpliwości, iż to właśnie ten wysłużony, dziadkowy akordeon pomagał mu zapomnieć o codziennych troskach przeżywanych w małym miasteczku w południowej części Szwecji.
Zawsze dźwigać się z kolan
Artysta szybko poznawał kolejnych twórców, którzy inspirowali go do pisania własnych piosenek. Słychać na nich odniesienia do charakterystycznego stylu Christiana Kjellvandera, sugestywnej aury towarzyszącej piosenkom Townesa Van Zandta czy urzekającego klimatu powoli już zapominanej Nory Jones. Jednak fundamentem zawsze pozostają jego własne lub zasłyszane historie, które pozwoliły mu zrozumieć, że jeśli jest coś takiego jak szczęście, to nie może ono istnieć bez pojęcia smutku. To dlatego te dwie skrajne emocje tak często przenikają się w jego utworach, traktujących o tym "jak iść do przodu w trudnych czasach, wstać i przeżyć"...
Sebastian Gabryel
- Joakim Hansson
- Meskalina (Stary Rynek 6)
- 27.09, g. 19
- wstęp wolny