Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

Bolesne zderzenie z ziemską rzeczywistością

Czy koncert jest papierkiem lakmusowym albumu? Jeżeli występ na żywo uwypukla jego mocne i słabe strony, to najnowsza płyta Comy nie zdała egzaminu. Pokazała to nie tylko jej zawartość blednąca w scenicznej oprawie, ale i publiczność, która z uprzejmą cierpliwością wyczekiwała drugiej części koncertu z największymi przebojami zespołu.

. - grafika artykułu
fot. Tomasz Nowak

Zapowiadając czwartkowy występ na poznańskich Targach, z albumem "2005 YU55" byłem zaznajomiony na tyle, by z czystym sumieniem móc napisać, że bez względu na ocenę reszty dyskografii, nowej Comie warto dać szansę. Choć premierowy materiał wydany po pięcioletniej przerwie znów podzielił słuchaczy polskiego rocka na dwa walczące ze sobą obozy, to jednak w odróżnieniu od poprzednich płyt łodzian, wydaje się on być zbyt nieoczywisty, by z automatu skwitować go tylko lakonicznym machnięciem ręki. Zanim płyta trafiła na sklepowe półki, załoga Piotra Roguckiego przyznawała, że będzie materiałem trudnym do udźwignięcia i wymagającym od fanów pewnego rodzaju zrozumienia. Koncert pokazał jak niewielu potrafiło się na nie zdobyć...

Stali sami dla siebie - Coma sobie, jej fani sobie. Tak właśnie wyglądała pierwsza część tego występu, który wyraźnie pokazał bolesną prawdę na temat nowego "2005 YU55". Po pierwsze to koncept-album, a wręcz rockowy audiobook, przeznaczony do lektury w domowym zaciszu. Prezentowanie na żywo kosmicznej historii Adam Polaka "zderzającego się" z tytułową planetoidą właściwie mija się z celem, jako iż wymaga ona intymnej atmosfery - przyswajania najlepiej ze słuchawkami na uszach i w pozycji leżącej, w samotności i w całkowitym skupieniu. Jeśli zespół zdawał sobie sprawę jak ryzykowną propozycję ma dla swoich fanów, to i musi przełknąć fakt ich wyraźnej odmowy.

Zarówno otwierająca, względnie przebojowa "Taksówka", jak i melodyjny, hard rockowy "Turbacz" czy hałaśliwie gitarowe "Zaduszki" inspirowane "wielką dziurą po starym łódzkim dworcu", raczej nie wywoływały w tłumie żywiołowych reakcji. Znacząca była nawet poza samego Roguckiego, który kiwając się na boki jak w transie, przez większość czasu stał bokiem do publiczności, nawiązując z nią interakcję wyłącznie w ostateczności - w trakcie przerw między piosenkami. A skoro już o nich mowa to późniejszy "Dionizos", zgiełkliwa, niemal przesterowana "Magda", nerwowy i frenetyczny "W cwał", a nawet jeden z najlepszych momentów nowego albumu, czyli orientalna "Suchotka" przepływająca w stricte elektroniczną "Biblioteczkę" nie przełamało złej passy. Zakończył ją dopiero powrót do przeszłości.

Wraz z ostatnim taktem premierowego utworu "Lipiec", rozpoczęło się koncertowe szaleństwo, które jeszcze dobitniej pokazało jak niemrawo wypada "2005 YU55" w wersji koncertowej. Zgodnie z zapowiedzią, Coma przedstawiła prawdziwe "the best of" - przeboje z poprzednich krążków, które jak widać cieszą się o wiele większym uznaniem niż najnowsze kompozycje. Nieśmiertelne "Spadam" i "System" z dwóch pierwszych płyt, "Białe krowy" i "Deszczowa piosenka" z "Czerwonego albumu", a także bisowe "Los cebula i krokodyle łzy", "Jutro" oraz wieńczący wieczór "Zamęt" dowiodły prymat starej Comy nad nową. Czy w wyniku tej porażki zespół zniknie na kolejne pięć długich lat?

Sebastian Gabryel

  • Coma
  • hala nr 2 MTP
  • 8.12