Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

ERA JAZZU. Na początku był Hendrix

Kiss The Sky - tak niepozornie poetycko nazywa się formacja gitarzysty Jean-Paula Bourelly'ego, która w środowy wieczór w Blue Note zainaugurowała tegoroczny festiwal Era Jazzu. Poezji jednak raczej nie było. Był muzyczny dynamit - zresztą ku uciesze publiczności.

. - grafika artykułu
fot. Tomasz Nowak

Jazz niejedno ma imię - taki banalny i niezbyt odkrywczy bon mot przychodzi na myśl, po pierwszym dniu tegorocznego festiwalu Era Jazzu, odbywającego się pod hasłem Aquanet Jazz Festival. O ile zatem poprzednie edycje imprezy miały swoje profile czy pewne stylistyczne determinanty, takie jak piosenkowo-kołysząca aura festiwalu sprzed półtora roku, tak tym razem nad całością dominuje brzmienie gitary. Ponoć nie było to wcześniejszym zamierzeniem organizatorów, a program ułożył się w ten sposób niejako spontanicznie. Tym lepiej, słuchacze mogą bowiem przyjrzeć się - i przysłuchać - jak różnorodnie potrafi brzmieć improwizująca gitara.

Energia

Zanim zatem na festiwalowej scenie pojawią się mistrzowie sześciu strun: Leni Stern (już dziś wieczorem), John Scofield czy poznański przedstawiciel pośród nich - Piotr Scholz, zdążyliśmy w środę posłuchać inauguracyjnego show Jean-Paula Bourelly'ego i jego tria Kiss The Sky. Zgodnie z przewidywaniami i zapowiedziami była to muzyka dość radykalnie - jak na "erojazzowe" standardy - brzmiąca. Kto zna nagrania Bourelly'ego albo choćby pamięta koncert formacji Brotherzone Jamaaladeena Tacumy (w którym grał gitarzysta) sprzed kilkunastu lat w tym samym klubie, ten wiedział, że kołysanek ani miłych jazzowych melodii nie będzie. Ci słuchacze, którzy jednak zaryzykowali spotkanie z mocno, funkowo, elektrycznie brzmiącym, a może raczej - grzmiącym, triem gitarzysty, byli chyba zadowoleni. Bourelly z partnerami dostarczyli bowiem słuchaczom dużo dobrej energii.

Wachlarz

Jean-Paul Bourelly nie jest z pewnością pierwszoplanową postacią w świecie jazzu, ale nie jest też artystą nieznanym. Oczywiście, najjaśniej lśni w jego biografii fakt, krótkiej w istocie, współpracy z genialnym Milesem Davisem. Gitarzysta ma jednak w swym portfolio sporo rozdziałów, którymi mógłby się pochwalić, a których mogłoby mu pozazdrościć wielu kolegów po fachu. Wspomnijmy tu o pracy z Muhalem Richardem Abramsem, muzykami z zespołu Johna Coltrane'a: Elvinem Jonesem, McCoy Tynerem, Pharoahem Sandersem, a dalej z Cassandrą Wilson, Markiem Ribotem, Archie Sheppem. A zatem niezwykle szeroki wachlarz osobowości, stylistyk i inspiracji. Trudno nie odnieść wrażenia, że ze wszystkich tych spotkań artysta wyciągał dla siebie praktyczne wnioski, ubogacając także dzięki nim swoją własną artystyczną wizję.

Od Jimiego

Swoje solowe autorskie płyty gitarzysta nagrywa od końca lat osiemdziesiątych i dobrze dziś słychać, że świetnie wie, co chce powiedzieć. Z jednej strony inspiruje go cała tradycja mocnego jazzu, tego który wywodzi się gdzieś z idei harmolodycznych Ornette Colemana, a uosabiany był też przez Ronalda Shannona Jacksona czy Jamesa Blood Ulmera. Ten ostatni (który grał dla nas na Erze Jazzu rok temu) jest zresztą chyba jednym z głównych patronów Bourelly'ego. Z drugiej strony jest cała wielka tradycja "czarnoskórej" amerykańskiej muzyki - największe dokonania funku, soulu, może nawet hip-hopu, a wreszcie blues - zwłaszcza elektryczny. I jeszcze jedno nazwisko, w cieniu, którego powstaje muzyka artysty. Nie trzeba wyszukiwać w biogramach Bourelly'ego atrakcyjnie brzmiącej frazy, że zapragnął być "zabójczo perfekcyjnym" elektrycznym gitarzystą po tym, jak w radio usłyszał Jimiego Hendrixa. Nie trzeba wyszukiwać tej informacji, słychać to bowiem w jego muzyce, w jej heroicznej, hymnicznej, wzniosłej ornamentyce, w mocnych ognistych, dynamicznych frazach, a przede wszystkim w uroczo nawiązujących do Henrdixowskiego wzorca rozwichrowanych, a zarazem niezwykle zdyscyplinowanych partiach prezentowanych unisono: gitarowych fraz i swoistego śpiewo-krzyku. Cała idea grania odwołuje się do brzmienia tria Hendrixa szczególnie z okresu płyty "Band of Gypsys". Bourelly nie jest przy tym biernie naśladowczy, lecz wykorzystuje inspirację, skojarzenia z mistrzem do własnej kreacji. Nawiasem mówiąc nazwa formacji, Kiss The Sky, także odwołuje się do tytułu znanej składankowej płyty Jimiego Hendrixa.

Wdzięki

Świetnie pomagali liderowi na scenie dwaj partnerzy: grający na gitarze basowej Daryl Taylor i perkusista Kenny Martin. Współpracują oni z Bourellym od kilku lat. To z nimi nagrał też gitarzysta swą ostatnia płytę, którą można było kupić w klubie podczas koncertu. Widać i słychać, że rozumieją się doskonale. Nie muszą nawet na siebie patrzeć, dawać sobie znaków, żeby rozpędzić się w rozbudowanej improwizacji i na czas wrócić do głównego tematu utworu. Basista i perkusista rozsnuwają głęboką, gęstą siatkę funkowo-jazzowo-rockowego grania, na tle której Bourelly z ostentacyjnym wdziękiem prezentuje swoje sfuzzowane, chropowate bluesowo-jazzowe figury. Śpiewał zresztą również stylowo. Pokazał też, że do grania nie jest mu niezbędnych sześć strun, improwizował także na sprzęgającym wtyku do gitary, tzw. jacku, albo uderzając od tyłu w gryf instrumentu. Bourelly jest niewątpliwie sceniczną osobowością i jego koncert zdaje się być obiecującym początkiem tegorocznego festiwalu.

Tomasz Janas

  • Era Jazzu - Aquanet Jazz Festival
  • Jean-Paul Bourelly & Kiss The Sky
  • Blue Note
  • 5.04